Nie, starsza pani nie zrobi mu tego, powiedział sobie nagle z niespodziewaną pewnością i przekonaniem. Miała cięty język, ale i ciepłe, serdeczne spojrzenie. Było w jej zachowaniu coś, co naprawdę budziło ufność.
Zresztą, jakie to ma znaczenie? Tak czy inaczej, tkwił w jej domu niczym w pułapce. Ciocia Lily. Czy go okłamała? Nie, nie okłamała. W chwilę później weszła do kuchni w towarzystwie starszego pana, który zamiast odznaki i pałki miał przy sobie skórzaną torbę lekarską. Tak jak zapewniała, przyjął bez zastrzeżeń historyjkę o tym, że Todd jest krewniakiem pewnej przyjaciółki. Nie dopytywał się, skąd obrażenia i w ogóle starał się zadawać jak najmniej pytań. Po dwudziestominutowym badaniu oznajmił, że Santos przeżyje. - Będziesz miał jutro paskudne siniaki i obudzisz się bardzo obolały. - Medyk zatrzasnął swoją pękatą torbę. - Ale poza tym wszystko w porządku, nie ma powodów do niepokoju. Miałeś szczęście, Todd. Polecił Lily, by przez najbliższych sześć godzin siedziała przy „krewniaku”, budziła go co dwie godziny, jeśli zaśnie, i dzwoniła, gdyby coś ją zaniepokoiło. Potem szybko wyszedł. Santos przypomniał sobie słowa Lily. Mówiła, że ona i doktor są przyjaciółmi i mają różne wspólne tajemnice. Jakie tajemnice, zastanawiał się, patrząc, jak starsza pani odprowadza przyjaciela do drzwi. Szli objęci, przytuleni, była w tym zażyłość wykraczająca poza stosunki sąsiedzkie i przyjaźń. Kiedy wróciła do kuchni, od razu przeszła do rzeczy: - Wolisz spać na kanapie na dole, czy wybierzesz sobie którąś z sypialni na piętrze? Santos zastanawiał się przez chwilę. - Na kanapie. - Dobrze. Mam ci pomóc przejść czy... - Sam sobie poradzę. - Oczywiście. Bez dalszych dyskusji ruszyła przodem, a on, krzywiąc się z bólu, pokuśtykał za nią powoli. Czekała na niego w salonie z rękoma zaplecionymi na piersi i bardzo zasadniczą miną. Spojrzał na nią spode łba. - Jeśli chcesz, żebym cię przeprosił, to twoje niedoczekanie. - Czy ja domagam się przeprosin? To w końcu ja cię przejechałam. - Wskazała na gotowe posłanie. - Mam nadzieję, że będzie ci wygodnie. - Skoro zadecydowałaś, że mam nocować na kanapie, dlaczego pytałaś, gdzie wolę spać? - rozzłościł się Santos. - Nic nie zadecydowałam, po prostu wiedziałam, że będziesz wolał tu zostać. Pomimo to dałam ci wybór. - Doprawdy? - syknął przez zęby. Lily Pierron była akurat tyle samo warta, co cała reszta dupków, na których natrafił w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy swojej tułaczki. - Skąd niby wiedziałaś, że wybiorę kanapę? - Bo stąd bliżej do drzwi wejściowych, to jasne. Miała rację, co jeszcze bardziej go zirytowało. - Co to za historia z tym starym? Jest twoim facetem? - Smith to dość popularne nazwisko, prawda? - odpowiedziała spokojnie pytaniem na pytanie. Santos zadarł brodę, spojrzał wyzywająco. - Nie wierzysz, że tak się nazywam? - Tego nie powiedziałam. - Nie musiałaś. - Omiótł wzrokiem zasobnie urządzony pokój. - Powodzi ci się. - Nie narzekam. - Lily ruszyła ku drzwiom. - Zostawiam ci dodatkowy koc, gdybyś zmarzł w nocy. Będę zaglądała do ciebie co dwie godziny. Nie przestrasz się, kiedy się obudzisz i zobaczysz mnie tutaj. Próbował, jak mógł, lecz nie dała wyprowadzić się z równowagi. A przecież w ostatnich czasach posiadł w stopniu niemal doskonałym umiejętność doprowadzania dorosłych do szewskiej pasji. Przerzucany z jednego domu do następnego niczym worek ziemniaków, czuł czasami, że jest to jedyny sposób zagwarantowania sobie minimum niezależności. Bóg mu świadkiem, że miał ogromną ochotę zirytować swojego samozwańczego anioła stróża. Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju, tym razem niespiesznie, z ostentacyjną uwagą. - Mówiłaś, że mieszkasz sama, Lily? - Tak, Todd. Oczekiwał, że skłamie. Spodziewał się ujrzeć w jej oczach niepokój, chciał wzbudzić podejrzliwość. Nic. Zaczynał nabierać respektu dla tej kobiety. - Dlaczego pytasz, Todd? Chcesz mnie zabić, kiedy usnę, czy tylko obrabować? - Zgadnij. Zaśmiała się, był w tym śmiechu smutek i rozbawienie. - Rzeczy, przedmioty nie są ważne, Todd. Nic dla mnie nie znaczą. A jeśli mnie zabijesz, też niewielka strata. Nie mam po co żyć. Nie czekając na odpowiedź, podeszła do drzwi. W progu odwróciła się jeszcze i zaproponowała: - Zawrzyjmy układ, Todd. Ja nie oczekuję niczego od ciebie, ty nie oczekuj niczego ode mnie. Jeśli nie będziesz zadawał mi żadnych pytań, i ja o nic nie będę pytała. I nie obchodzi mnie, czy rzeczywiście nazywasz się Todd Smith, czy nie. Santosa obudził nęcący zapach smażonego boczku. Przed oczami miał jeszcze wydarzenia ostatniej nocy: jazda z przypadkowym kierowcą, atak, wypadek, niezwykłe uczucie nieważkości, kiedy oślepiony reflektorami wpadł prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu. Ogarnęło go przerażenie na myśl o tym, co mogło się stać. Gdyby Lily Pierron nie pojawiła się w krytycznym momencie na pustej drodze, albo gdyby jechała szybciej, prawdopodobnie już by nie żył. A potem - mogła przecież wezwać policję. Otrząsnął się, jakby chciał odpędzić złe myśli i uspokoić rozdygotane serce. Od dzisiaj jest zdany na samego siebie, dzień po dniu będzie musiał walczyć o przetrwanie. Nie może oglądać się wstecz, rozpamiętywać minionych spraw, zastanawiać się, co by było gdyby. Powinien zatroszczyć się o własną przyszłość, cieszyć się, że jest bezpieczny i wreszcie wolny. Usiadł i jęknął z bólu. Lekarz ostrzegał go, że ranek będzie ciężki. Przy najdrobniejszym ruchu całe ciało przeszywał nieznośny ból, jakby wpadł pod ogromnego tira, a nie pod starego mercedesa. Opuścił powoli nogi na podłogę. Na oparciu kanapy czekały wyprane, starannie złożone dżinsy i bawełnianą koszulka. Na niej niewielkie małe białe pudełeczko i kilka zmiętych banknotów. Jego torba. Zostawił ją w samochodzie Ricka! Jęknął ponownie, tym razem z rozpaczy, i ukrył twarz w dłoniach. Zupełnie zapomniał o torbie. Miał tam prawie wszystkie pieniądze, ubrania. Stracił wszystko, co posiadał. Z wyjątkiem pięciu dolarów. I kolczyków matki. Dzięki Bogu zachował kolczyki.